4.09.2011

JAK NIE MIEJSCEM, TO KASĄ...

Nie miejsce na liście wyborczej, lecz określony przez partię limit wydatków, jest prawdziwą barierą przeciwko wolnym wyborom. Kandydat spoza pierwszej dziesiątki, nawet gdyby był najbardziej majętny, może wydać na kampanię kilkanaście razy mniej niż ten z pierwszej piątki.
Oznacza to, że znani, lubiani, a nawet majętni parlamentarzyści będą mogli wydać na swoją kampanię dużo mniej, niż ci, których zna bardzo niewielu, ale za to wślizgnęli się w łaski regionalnych baronów. Taka sytuacja właściwie uniemożliwia skuteczną walkę o głosy, a mówienie w kategoriach: „Jak jesteś dobry, to cię wybiorą”, to czysta mrzonka. Inaczej mówiąc – mało znana poza kilkoma osiedlami w Gorzowie Krystyna Sibińska będzie mogła wydać na swoją kampanię kilkanaście tysięcy złotych, choć w rzeczywistości trudno mówić o tym, by miała cokolwiek do zaprezentowania, a pełniący obecnie mandat poselski i senatorski Witold Pahl oraz Henryk Maciej Woźniak, do wydania będą mieli kilka razy mniej. „To faktyczne ograniczenie demokracji. Nawet jeżeli są dobrzy i świadomie godzą się na odległe miejsca, to eliminuje ich wewnętrzne ograniczenie finansowe” – mówi członek sztabu jednego z wymienionych parlamentarzystów. Inaczej jest tylko na listach PSL i SLD, gdzie liderzy nie zdecydowali się na tak dziwne ograniczenia. „Jesteśmy partią demokratyczną i zależy nam na tym, by wyborcy mogli świadomie wybierać, a kandydaci pokazywać się z jak najlepszej strony” – mówi lider lubuskiej lewicy Bogusław Wontor.