Rozmowa z WANDĄ OBLIZAJEK, długoletnią mieszkanką Tarnowa
Red.: Gdy pani tu przyjechała, to jakie były pierwsze myśli i ocena tego, co tu było widać?
W.O.: Myśli mieliśmy różne i dziwne. Jak żeśmy tu jechali, to przeżyliśmy kilka przygód. Jechaliśmy tu takimi bydlęcymi wagonami, nie takimi osobowymi dla ludzi, ale dla zwierząt, a gdy dotarliśmy do Gorzowa, to zostawili nas na torach. Przyszedł w końcu konduktor i wydał komendę: „Jedziemy!”. I jak nas zawieźli, to wylądowaliśmy, ale w Kostrzynie. Całą noc tam siedzieliśmy i dopiero potem nas przywieźli tutaj.
Red.: To znaczy jak was przywieźli ?
W.O.: Ano tak samo wagonami do Gorzowa, a później samochodami do Tarnowa.
Red.: I co potem… Wysiadacie i co dalej ?
W.O.: Przedtem, zanim tu nas przywieźli, to przyjechali wcześniej mężczyźni i sobie wybierali gospodarstwa. Tak było. U sołtysa zapisywało się, że ten numer pasuje, a tamten nie, a on zapisywał nazwisko i mieszkanie było zaznaczone dla tego, kto je wybrał.
Red.: Pani podobało się to co wybraliście, czy było trochę złości na męża ?
W.O.: Nie, nie byłam na niego zła, bo jeszcze nie byłam mężatką. Warto jednak opowiedzieć, że jak my tutaj przyjechaliśmy, to mieszkali tu jeszcze Niemcy. Powiem szczerze, że mi było ich trochę szkoda, bo przecież to oni wszystkie te domy pobudowali. Ta Niemka, która mieszkała tutaj, to jak żeśmy przyjechali, to mieszkała tu z babcią, córką i mężem. Pamiętam duży piec chlebowy, który tu stał, a ona piekła w nim chleb. Zostawiła mi dwa bochenki, sobie też wzięła dwa, a potem powiedziała: „Niech pani w moim gospodarstwie chleba i soli nigdy nie zabraknie”. Ona naprawdę tak powiedziała, a jej mąż jeszcze pokazał mężowi w piwnicy, że tam leżą dwa worki zboża. Zostawili nas tak, jakbyśmy byli rodziną. Nie ze złością.
Red.: Czyli wy byliście świadkami ich wyjazdu z Tarnowa ?
W.O.: Oczywiście. Oni mieli ustalony dzień w którym mieli się wstawić u sołtysa, a potem – tak jak to pokazują w telewizji – te tobołki i wszystko za sobą ciągli. To było dla nich przykre. Zanim jednak wyszli z domu, to przyszedł milicjant i zaczął ich poganiać mówiąc tam trochę po niemiecku: „źle”, „źle”…tak ich poganiając. Wtedy ja powiedziałam: Niech pan będzie człowiekiem, bo ta kobieta czeka za chlebem”. A on do mnie z taką buzią: „To pani będzie za nich odpowiadać”. A ja się go pytam, czego chce. Ten do mnie, że mam ją przyprowadzić. Ja do niego: „Dobrze, przyprowadzę”. Proszę mi wierzyć, że ta kobieta nie wiedziała jak ma mi dziękować. Byli tu u nas już dwa razy.
Red.: Jak już pojechali Niemcy, to musieliście się jakoś zorganizować w tej wiosce…
W.O.: Tu nic nie było, poza tymi dwoma chlebami, które ta Niemka nam zostawiła i taką glinianą solniczką, którą mi dała.
Red.: To z czego żyliście?
W.O.: Żyliśmy tym, co przywieźliśmy ze sobą. Tam w Polsce Centralnej mieliśmy Dwie świnie, to jak jechaliśmy, rodzice zabili je i dali nam do takich kanek od mleka. My musieliśmy tutaj jechać, bo tam nie mieliśmy żadnej własności. Cała wioska przyjechała – Paluszewscy, my i bardzo dużo rodzin. Nie mieliśmy wyjścia, a ojciec był bezradny, bo z mojej rodziny pięć osób było na wojnie: dwóch szwagrów i bracia. Jeden brat został bez ręki, a walczył nawet na Monte Casino.
Red.: Dobrze. Przyjechaliście tutaj, znaliście się wszyscy doskonale, bo pochodziliście z jednej gminy. Jak się organizowaliście tutaj ?
W.O.: Mój mąż był młodym, ale bardzo mądrym człowiekiem. Doskonale znał się na ogrodnictwie, bo pracował w tym sześć lat. Więc gdzieś miesiąc po tym, jak tu przyjechaliśmy, on pojechał do Polski Centralnej, tam gdzie pracował w ogrodnictwie i dużo tego przywiózł – od fasoli po inne rzeczy. Na wiosnę, to my mieliśmy już wspaniały ogród z warzywami. Tu nic nie było, bo Rosjanie brali wszystko, nawet z pola…
Red.: Jak? Przyjeżdżała taka ruska gnida i brała z pola ?
W.O.: Tak było, przyjeżdżali ruscy żołnierze i brali wszystko co było na polach. Takie były początki i nie było łatwo.
Red.: I co potem ?
W.O.: Uprawialiśmy te swoje dwa hektary ziemi, a potem jak komuniści zaczęli gadać, że jak mamy budynki, to one pasują do uprawy, musieliśmy dobrać tych hektarów. I tak zrobiło nam się gospodarstwo 10-hektarowe. Dało się z tego żyć, bo mąż był człowiekiem mądrym. I zaradnym, który pomagał też innym. Zresztą był w spółdzielni produkcyjnej nawet księgowym. Sołtysem był wtedy Czyżniejewski i we wsi dobrze się działo.
Red.: A kościół, nie wyglądał chyba najlepiej ?
W.O.: Ten tarnowski kościół był właśnie siedzibą parafii, ale ks. Chrapko nie chciał tu zostać. Chociaż do kościoła było w Lubiszynie dalej, to wolał tam, bo tam był gmina i pociąg. A plebania w Tarnowie przeszła na państwo. To w Lubiszynie dostał Kościół.
Red. Panie tutaj mocno rozkręciły Koło Gospodyń Wiejskich w tamtych czasach ?
W.O.: Tak, ja byłam taką inicjatorką tego wszystkiego. Było nas sporo, ale ja nie byłam przewodniczącą, lecz skarbniczką. Organizowałyśmy sobie wycieczki, jeździłam do „prezydium” wozić nasze składki i trzeba było wypraszać, żeby nam pomagali i dla nas też coś organizowali. Wyjeżdżały- śmy na wycieczki do Warszawy, Krakowa czy Szczecina.
Red.: Więc kobiety działały, a faceci, czym się zajmowali ?
W.O.: Ooo tak się spotykali jako sąsiedzi, pracownicy oraz przyjaciele. Gospodarstwa były duże, a więc wzajemnie sobie chłopy pomagali, a potem to wiadomo, trzeba było porozmawiać i pośmiać się wspólnie. Tak było przy młócce zboża czy w innych sytuacjach w których trzeba było pomocy. Sąsiad sąsiadowi pomagał i często zbierało się nawet więcej niż 15 osób. Była olbrzymia kołomyja na całą wieś. Bo było tak. Trzeba było zwieźć zboże, potem trzeba było je wymłócić, a słomę wyrzucić na zewnątrz, związać i ponownie wrzucić do stodoły. Panie, to było mnóstwo pracy.
Red.: A dzieci co robiły w tamtym czasie?
W.O.: Jak to co? Chodziły do szkoły, ale jak trzeba było, to musiały pomagać. Drzewo czy wody przynieść – to były ich zadania. Ja też nie miałam łatwo. Studnia daleko przy stodole, a jak prałam, to musiałam przynieść ze 30 wiader wody.
Red.: Ale dzisiaj, z perspektywy czasu, to nie żałuje pani tego, że zamieszkała w Tarnowie ?
W.O.: Już mówiłam, że ja to nie miałam wyjścia. Trzeba było szukać dobrych rozwiązań.
Red.: Za to syn dzisiaj wraz z żoną mają jedną z najładniejszych posesji w gminie…
W.O.: Mój syn był zawsze pracowity! On nam najwięcej pomagał w gospodarce. Córka i jeszcze jeden syn, bo mam dwóch synów, to trochę inaczej. Drugi syn zrobił prawo jazdy i zaangażował się w inne sprawy.
Red.: A kto był najaktywniejszy w tych czasów, gdy i pani działała tutaj w Tarnowie ? Wielu mówi, że pani była bardzo aktywna…
W.O.: Ja tam nie byłam taka aktywna. Fakt, dużo się udzielałam przy kościele i tych kościelnych to pamiętam naprawdę bardzo wielu.
Red.: Wiem, że kobiet nie pyta się o wiek…
W.O.: …Mnie już można.
Red.: To ile pani ma lat?
W.O.: Jestem z 1925 roku, a więc mam 84 lata.
Red.: Słyszałem, że pani potrafi wykonać przepiękne serwetki, a nawet ma pani na swoim koncie kilka fajnych wierszy i tekstów, opowiadań…
W.O.: Oj, to takie moje osobiste chwile przy których odpoczywam. Uwielbiam robić te serwetki. Ale, dobra, więcej już nie piszemy o tym…
Red.: Gdy pani tu przyjechała, to jakie były pierwsze myśli i ocena tego, co tu było widać?
W.O.: Myśli mieliśmy różne i dziwne. Jak żeśmy tu jechali, to przeżyliśmy kilka przygód. Jechaliśmy tu takimi bydlęcymi wagonami, nie takimi osobowymi dla ludzi, ale dla zwierząt, a gdy dotarliśmy do Gorzowa, to zostawili nas na torach. Przyszedł w końcu konduktor i wydał komendę: „Jedziemy!”. I jak nas zawieźli, to wylądowaliśmy, ale w Kostrzynie. Całą noc tam siedzieliśmy i dopiero potem nas przywieźli tutaj.
Red.: To znaczy jak was przywieźli ?
W.O.: Ano tak samo wagonami do Gorzowa, a później samochodami do Tarnowa.
Red.: I co potem… Wysiadacie i co dalej ?
W.O.: Przedtem, zanim tu nas przywieźli, to przyjechali wcześniej mężczyźni i sobie wybierali gospodarstwa. Tak było. U sołtysa zapisywało się, że ten numer pasuje, a tamten nie, a on zapisywał nazwisko i mieszkanie było zaznaczone dla tego, kto je wybrał.
Red.: Pani podobało się to co wybraliście, czy było trochę złości na męża ?
W.O.: Nie, nie byłam na niego zła, bo jeszcze nie byłam mężatką. Warto jednak opowiedzieć, że jak my tutaj przyjechaliśmy, to mieszkali tu jeszcze Niemcy. Powiem szczerze, że mi było ich trochę szkoda, bo przecież to oni wszystkie te domy pobudowali. Ta Niemka, która mieszkała tutaj, to jak żeśmy przyjechali, to mieszkała tu z babcią, córką i mężem. Pamiętam duży piec chlebowy, który tu stał, a ona piekła w nim chleb. Zostawiła mi dwa bochenki, sobie też wzięła dwa, a potem powiedziała: „Niech pani w moim gospodarstwie chleba i soli nigdy nie zabraknie”. Ona naprawdę tak powiedziała, a jej mąż jeszcze pokazał mężowi w piwnicy, że tam leżą dwa worki zboża. Zostawili nas tak, jakbyśmy byli rodziną. Nie ze złością.
Red.: Czyli wy byliście świadkami ich wyjazdu z Tarnowa ?
W.O.: Oczywiście. Oni mieli ustalony dzień w którym mieli się wstawić u sołtysa, a potem – tak jak to pokazują w telewizji – te tobołki i wszystko za sobą ciągli. To było dla nich przykre. Zanim jednak wyszli z domu, to przyszedł milicjant i zaczął ich poganiać mówiąc tam trochę po niemiecku: „źle”, „źle”…tak ich poganiając. Wtedy ja powiedziałam: Niech pan będzie człowiekiem, bo ta kobieta czeka za chlebem”. A on do mnie z taką buzią: „To pani będzie za nich odpowiadać”. A ja się go pytam, czego chce. Ten do mnie, że mam ją przyprowadzić. Ja do niego: „Dobrze, przyprowadzę”. Proszę mi wierzyć, że ta kobieta nie wiedziała jak ma mi dziękować. Byli tu u nas już dwa razy.
Red.: Jak już pojechali Niemcy, to musieliście się jakoś zorganizować w tej wiosce…
W.O.: Tu nic nie było, poza tymi dwoma chlebami, które ta Niemka nam zostawiła i taką glinianą solniczką, którą mi dała.
Red.: To z czego żyliście?
W.O.: Żyliśmy tym, co przywieźliśmy ze sobą. Tam w Polsce Centralnej mieliśmy Dwie świnie, to jak jechaliśmy, rodzice zabili je i dali nam do takich kanek od mleka. My musieliśmy tutaj jechać, bo tam nie mieliśmy żadnej własności. Cała wioska przyjechała – Paluszewscy, my i bardzo dużo rodzin. Nie mieliśmy wyjścia, a ojciec był bezradny, bo z mojej rodziny pięć osób było na wojnie: dwóch szwagrów i bracia. Jeden brat został bez ręki, a walczył nawet na Monte Casino.
Red.: Dobrze. Przyjechaliście tutaj, znaliście się wszyscy doskonale, bo pochodziliście z jednej gminy. Jak się organizowaliście tutaj ?
W.O.: Mój mąż był młodym, ale bardzo mądrym człowiekiem. Doskonale znał się na ogrodnictwie, bo pracował w tym sześć lat. Więc gdzieś miesiąc po tym, jak tu przyjechaliśmy, on pojechał do Polski Centralnej, tam gdzie pracował w ogrodnictwie i dużo tego przywiózł – od fasoli po inne rzeczy. Na wiosnę, to my mieliśmy już wspaniały ogród z warzywami. Tu nic nie było, bo Rosjanie brali wszystko, nawet z pola…
Red.: Jak? Przyjeżdżała taka ruska gnida i brała z pola ?
W.O.: Tak było, przyjeżdżali ruscy żołnierze i brali wszystko co było na polach. Takie były początki i nie było łatwo.
Red.: I co potem ?
W.O.: Uprawialiśmy te swoje dwa hektary ziemi, a potem jak komuniści zaczęli gadać, że jak mamy budynki, to one pasują do uprawy, musieliśmy dobrać tych hektarów. I tak zrobiło nam się gospodarstwo 10-hektarowe. Dało się z tego żyć, bo mąż był człowiekiem mądrym. I zaradnym, który pomagał też innym. Zresztą był w spółdzielni produkcyjnej nawet księgowym. Sołtysem był wtedy Czyżniejewski i we wsi dobrze się działo.
Red.: A kościół, nie wyglądał chyba najlepiej ?
W.O.: Ten tarnowski kościół był właśnie siedzibą parafii, ale ks. Chrapko nie chciał tu zostać. Chociaż do kościoła było w Lubiszynie dalej, to wolał tam, bo tam był gmina i pociąg. A plebania w Tarnowie przeszła na państwo. To w Lubiszynie dostał Kościół.
Red. Panie tutaj mocno rozkręciły Koło Gospodyń Wiejskich w tamtych czasach ?
W.O.: Tak, ja byłam taką inicjatorką tego wszystkiego. Było nas sporo, ale ja nie byłam przewodniczącą, lecz skarbniczką. Organizowałyśmy sobie wycieczki, jeździłam do „prezydium” wozić nasze składki i trzeba było wypraszać, żeby nam pomagali i dla nas też coś organizowali. Wyjeżdżały- śmy na wycieczki do Warszawy, Krakowa czy Szczecina.
Red.: Więc kobiety działały, a faceci, czym się zajmowali ?
W.O.: Ooo tak się spotykali jako sąsiedzi, pracownicy oraz przyjaciele. Gospodarstwa były duże, a więc wzajemnie sobie chłopy pomagali, a potem to wiadomo, trzeba było porozmawiać i pośmiać się wspólnie. Tak było przy młócce zboża czy w innych sytuacjach w których trzeba było pomocy. Sąsiad sąsiadowi pomagał i często zbierało się nawet więcej niż 15 osób. Była olbrzymia kołomyja na całą wieś. Bo było tak. Trzeba było zwieźć zboże, potem trzeba było je wymłócić, a słomę wyrzucić na zewnątrz, związać i ponownie wrzucić do stodoły. Panie, to było mnóstwo pracy.
Red.: A dzieci co robiły w tamtym czasie?
W.O.: Jak to co? Chodziły do szkoły, ale jak trzeba było, to musiały pomagać. Drzewo czy wody przynieść – to były ich zadania. Ja też nie miałam łatwo. Studnia daleko przy stodole, a jak prałam, to musiałam przynieść ze 30 wiader wody.
Red.: Ale dzisiaj, z perspektywy czasu, to nie żałuje pani tego, że zamieszkała w Tarnowie ?
W.O.: Już mówiłam, że ja to nie miałam wyjścia. Trzeba było szukać dobrych rozwiązań.
Red.: Za to syn dzisiaj wraz z żoną mają jedną z najładniejszych posesji w gminie…
W.O.: Mój syn był zawsze pracowity! On nam najwięcej pomagał w gospodarce. Córka i jeszcze jeden syn, bo mam dwóch synów, to trochę inaczej. Drugi syn zrobił prawo jazdy i zaangażował się w inne sprawy.
Red.: A kto był najaktywniejszy w tych czasów, gdy i pani działała tutaj w Tarnowie ? Wielu mówi, że pani była bardzo aktywna…
W.O.: Ja tam nie byłam taka aktywna. Fakt, dużo się udzielałam przy kościele i tych kościelnych to pamiętam naprawdę bardzo wielu.
Red.: Wiem, że kobiet nie pyta się o wiek…
W.O.: …Mnie już można.
Red.: To ile pani ma lat?
W.O.: Jestem z 1925 roku, a więc mam 84 lata.
Red.: Słyszałem, że pani potrafi wykonać przepiękne serwetki, a nawet ma pani na swoim koncie kilka fajnych wierszy i tekstów, opowiadań…
W.O.: Oj, to takie moje osobiste chwile przy których odpoczywam. Uwielbiam robić te serwetki. Ale, dobra, więcej już nie piszemy o tym…